W zamierzchłych czasach osadzali właściciele nadbrzeżnych okolic na trzęsawiskach i błotach powiślańskich swoich czynszowników, którzy wskutek częstych wylewów Wisły, wiele ponosili strat i jeno z trudem mogli się wyżywić i opłacać drobny czynsz swoim panom. Niejednokrotnie uciekali zostawiając wszystko i ratując tylko siebie przed naporem gwałtownego elementu jakim jest rzeka w czasie wiosny i jesieni. Widząc tę bezradność i słabość swoich chłopów – kmiotków szlachta, za przykładem praojców swoich, zaczęła za pośrednictwem specjalnych wysłanników zapraszać kolonistów przyobiecując im najrozmaitsze ulgi na ziemiach swoich (B. Gutknecht, Parafia Gąbińska. Z okazji poświęcenia kościoła, W-wa 1932, str. 9).
Mazowiecka kraina kojarzyła mi się od lat ze swojskimi, rosochatymi wierzbami siedzącymi rzędami na miedzach, piaszczysto-bagienną Puszczą Kampinoską i szeroko rozlaną rzeką. Właśnie nad Wisłą, podczas plenerów fotograficznych natknęłam się po raz pierwszy na ślady po osadnikach. Zaintrygowały mnie zaniedbane, stare cmentarze, nagrobki z inskrypcjami w języku niemieckim, nietypowe domy o wysokich dachach stojące na pagórkach, resztki płotów plecionych na podobieństwo wiklinowych koszy... To ginące w niepamięci pozostałości po osadnikach pochodzących z Niderlandów, Flandrii, Fryzji i północnych Niemiec, którzy kiedyś, przychylnie na polskiej ziemi witani, zamieszkali nad Wisłą i zostali na kilka wieków. Wsie, które zakładali, otrzymywały przydomek Niemiecki dla odróżnienia od znajdującej się w pobliżu wsi polskiej o tej samej nazwie, na przykład sąsiadowały ze sobą wsie Secymin Niemiecki i Polski, Kazuń Niemiecki i Polski. Wsie polskie były najczęściej położone w większej odległości od Wisły, koloniści olenderscy z wodą byli oswojeni, mieszkali więc tuż nad rzeką, a nawet na wiślanych wyspach, czyli kępach. Żyli własnym życiem, byli samowystarczalni gospodarczo, pielęgnowali swoją mowę i ewangelicką wiarę.
Obie społeczności, polska i olenderska żyły zgodnie obok siebie od XVIII wieku, aż do lat trzydziestych wieku XX, kiedy to rodzący się nazizm podsycił wzajemną wrogość. Druga wojna światowa i okupacja dopełniła dzieła. Osadnicy byli traktowani jako Niemcy i nimi się też czuli. Deklarowali niemiecką przynależność narodową, podpisywali volkslistę, a w konsekwencji po zakończeniu II wojny światowej ich czas w Polsce dobiegł końca. Wyjeżdżali masowo, jedni z własnej woli, inni pod przymusem. Ich potomkowie żyją dziś w Kanadzie, Ameryce Południowej, Niemczech. W opuszczonych gospodarstwach zamieszkali Polacy, repatrianci zza Buga, dawni służący niemieckich gospodarzy lub ich sąsiedzi.
Pierwsze moje zdjęcia powstawały w pobliżu Warszawy, w Kazuniu Nowym, Wilkowie nad Wisłą, Secyminie Nowym, później przekroczyłam Bzurę i zaczęłam jeździć dalej na północ, w okolice Iłowa, Słubic, wreszcie dotarłam i do Gąbina. Wszędzie tam fotografowałam ślady kultury olenderskiej, cmentarze, zbory, gospodarstwa. Poznawałam ludzi, którzy pamiętali jeszcze osadników sprzed wojny i zaczęłam z ciekawością słuchać ich opowieści. Postanowiłam spróbować swoich sił w konkursie na stypendium dla artystów amatorów i udało się... Na realizację projektu fotograficznego "Olendrzy na Mazowszu", na rok 2011, otrzymałam stypendium miasta st. Warszawy. W międzyczasie projekt rozrastał się i przybrał kształt książki, w której pierwszoplanową rolę grają już nie zdjęcia, ale relacje dawnych i współczesnych mieszkańców Powiśla, fascynujące historie ludzi żyjących w sąsiedztwie Wisły. Tu, na mojej rodzinnej stronie internetowej przedstawiam kilka drobnych okruchów tych opowieści. Mam nadzieję, że historie opowiadane przez nadwiślańskich mieszkańców Mazowsza będą interesujące i pobudzą do przeczytania mojej przyszłej książki...
Jakiś czas temu nawiązałam kontakt z panią Hildą z Niemiec, córką Ernesta Ratza, niegdysiejszego mieszkańca Powiśla. Pan Ernest chętnie opowiada o dawnych czasach, a Hilda notuje. Tu przedstawiam małe fragmenty jego relacji, które dotyczą szkoły w Zycku Nowym, dawniej Niemieckim. Ja, Ernest Ratz, urodziłem się w roku 1924 w Rakowie, jako dziesiąte dziecko swoich rodziców. I wojna światowa bardzo wpłynęła na życie Ratzów. Zostali wysiedleni do Rosji, do Kuzniecka i do Rakowa wrócili dopiero na przełomie roku 1918/19. Ich niewielkie gospodarstwo zostało na skutek działań wojennych zniszczone i z powodu biedy zdecydowano się oddać mnie na wychowanie do ciotki Matyldy, do Zycka. Miałem wtedy półtora roku. W Zycku mieszkałem do 14 roku życia.
W XIX wieku mniejszości nie były jeszcze identyfikowane według narodowości, lecz raczej według wyznawanej religii Osadnicy z Flandrii i Fryzji, zamieszkujący tereny nadwiślańskie, byli wyznania mennonickiego. Obok nich osadzali się przedstawiciele innych wyznań: luteranie, herrenhuci, baptyści. Wszyscy posługiwali się językiem niemieckim, czy raczej dialektem „plattdeutsch”, tworząc już w połowie XIX wieku znaczące skupiska ludności. Na przykład w granicach dzisiejszej gminy Słubice na 3400 mieszkańców około 35%, czyli 1300 osób stanowili koloniści niemieckojęzyczni. Pokrewieństwo językowe i wyznaniowe powodowało, że mennonici ulegali stopniowej germanizacji. Tak więc tę specyficzną grupę mieszkańców Powiśla nazywano „Olendrami”, co oznaczało raczej specyficzny typ gospodarowania i miejsce osiedlenia, niż konkretną narodowość czy przynależność etniczną. XX wiek przyniósł Polsce niepodległość, a niemieckojęzyczną mniejszość etniczną utwierdził w ich tożsamości i odrębności narodowej. W latach trzydziestych w skupiska mniejszości niemieckiej zaczęły wnikać idee nazistowskie. Jednym z istotnych założeń polityki III Rzeszy było zjednoczenie wszystkich Niemców, również tych żyjących poza granicami Niemiec, czyli volksdeutschów. Tuż przed wybuchem II wojny światowej wzrastało więc często napięcie między polskimi i niemieckimi sąsiadami. Wśród samych Olendrów powstawały przeciwstawne obozy, część gospodarzy opowiadało się za ideami hitleryzmu, inni – przeciwko. Do grupy przeciwników Hitlera zaliczał się między innymi nauczyciel w Kępie Zawadowskiej, Ernest Herbstrejt.
Liedke i Wolf przyszli w maju 1939 roku do nauczyciela i oświadczyli mu, że powinien w szkole uczyć pieśni religijnych i rachunków. A nie bawić się w politykę. Jednakże Herbstrejt w czerwcu 1939 roku wystąpił na weselu jednej z kolonistek z przemówieniem wskazując, iż tutaj na polskiej ziemi dorobili się znacznego majątku, powinni więc tę ziemię uważać za swoją własną i nie angażować się w szkodliwą dla Polski robotę. W kilka dni potem otrzymał anonim z pogróżką, że będzie gorzko żałował, iż przeszkadza w organizowaniu misji.
(J. Kazimierczak, Kępa Zawadowska - wieś Olendrów w granicach Warszawy (1819-1944), Rocznik Warszawski, t. V, 1964, s. 254)
We wrześniu 1939 roku na Powiśle wkroczyły wojska niemieckie i rozpoczęła się okupacja. Dolina Wisły została włączona do Rzeszy, a Polaków tam żyjących zaczęto masowo wysiedlać. Ich gospodarstwa zajmowali Niemcy ze Wschodu – Besarabii, Wołynia i Ukrainy. Miejscowi Niemcy – Olendrzy w większości bez oporów podpisywali volkslistę, nielicznych opierających się zmuszano do tego szykanami. Miejscowi volksdeutsche byli często wyznaczani do pełnienia funkcji sołtysów, czy wójtów, w kolejnych latach wcielano ich do niemieckiego wojska, należeli do NSDAP, a ich dzieci do Hitlerjugend lub związku dla dziewcząt Bund Deutscher Mädel.
Pani Teodozja Wosińska opowiada niezwykłą historię powrotu z więzienia jej mamy. Ważną rolę odegrał w niej człowiek w mundurze Wehrmachtu...
W styczniu 1945 roku, tuż przed wkroczeniem wojsk radzieckich, rozpoczął się masowy exodus niemieckojęzycznych mieszkańców nadwiślańskich wsi. Drogi zapełniły się wozami z dobytkiem, zapanował chaos i nerwowość. Ci, którzy nie zdążyli się ewakuować, przeżyli po wyzwoleniu ciężkie chwile, Pierwsze powojenne dekrety usankcjonowały zasadę odpowiedzialności zbiorowej - wszyscy, którzy podpisali volkslistę automatycznie stawali się zdrajcami narodu, zatrzymywano ich, pozbawiano majątku i bez wyroku sądu umieszczano w obozach pracy. Wystarczającą przyczyną do zatrzymania mogło być nawet niemieckie brzmienie nazwiska. Na mazowieckim Powiślu obozy istniały między innymi w Leoncinie, Sochaczewie, Gostyninie. Nie zachowała się dokładna dokumentacja, wiadomo jednak, że było ich więcej. We wszystkich nagminnie dochodziło do naruszania prawa ze strony funkcjonariuszy. Polacy mogli starać się o przydzielenie volksdeutscha do pracy. Zdarzało się więc i tak, że Niemiec zostawał darmowym parobkiem swojego dawnego służącego w gospodarstwie, które przedtem było jego własnością. Nierzadko we wsi pozostawały miejscowe niemieckie kobiety, których mężowie byli pod koniec wojny wcieleni do wojska. Mieszkały gdzieś kątem, padały ofiarą gwałtów, a nie mając środków utrzymania, żebrały o jedzenie dla dzieci. Ciężki los czekał też niemieckie dzieci, które w zawierusze wojennej straciły rodziców. W roku 1947 wszedł w życie kolejny dekret, który przypieczętował ostatecznie los kolonistów. Osoby, które zachowały niemiecką odrębność narodową, a więc posługiwały się na co dzień językiem niemieckim, zachowywały zwyczaje i należały do niemieckich organizacji, pozbawiano obywatelstwa, majątku i wysiedlano z Polski. Jeszcze w tym samym roku transport deportacyjny wywiózł z Powiśla mazowieckiego 1 200 kolonistów olenderskich. Opustoszałe gospodarstwa zajęli kolejni osadnicy...
Pan Adam Pietroń jest potomkiem repatriantów zza Buga, którzy przejęli takie właśnie opuszczone gospodarstwo...
To nie koniec opowieści, to dopiero początek... W mojej książce będzie wiele relacji, które w sposób bezpośredni ukażą życie ludzi związanych z Wisłą, osadników niemieckojęzycznych i polskich, ich przedwojenne i powojenne losy. Warszawa, luty 2012
Pan Karol Cieślak, wzorem osadników olenderskich, jeszcze długo po wojnie przewoził na wiślaną kępę stada młodych krów, aby tam pasły się od wiosny do jesieni. Pewnego razu, podczas wzbierającej powodzi, wszystkie zwierzęta zostały już zabrane w bezpieczne miejsce, nie dała się złapać tylko jedna, zdziczała krowa, która odzwyczaiła się od widoku człowieka...